Literatura

“Finansowy ninja” Michała Szafrańskiego

Co mają wspólnego walka z czasem i oszczędzanie pieniędzy?

Ano, poza oczywistym “czas to pieniądz”, jedno i drugie to formy optymalizacji. Wszak z gotówką jest tak, jak z godzinami – chcielibyśmy mieć ich jak najwięcej, jednocześnie inwestując jak najmniej.
Jednak poza żelaznymi regułami rozporządzania finansami, Michał przytacza również sposoby na oszczędzanie czasu, co już bezpośrednio nawiązuje do tematyki bloga.

Jeśli więc zastanawiasz się nad zakupem tej książki lub po prostu interesuje Cię moje zdanie na jej temat, zapraszam do lektury!


Dokładnie dwa tygodnie temu w pociągu relacji Białystok – Wrocław skończyłem ostatnie rozdziały książki “Finansowy ninja” Michała Szafrańskiego – ponad 500-stronicowego podręcznika po finansach osobistych.

Michał jest autorem uznanego bloga jakoszczedzacpieniadze.pl i od kilku lat dzieli się na nim swoimi finansowymi poradami i spostrzeżeniami pokazując swoją drogę do zamożności. Za darmo dzieli się tam swoimi rozwiązaniami i otwarcie mówi o swoich zyskach, sukcesach, jak również o porażkach. Jeśli jeszcze nie słyszałeś o tym blogu to gorąco zachęcam do choćby przejrzenia poruszanych na nim tematów. Osobiście polecam podcasty z wywiadami.

Ale miało być o książce…

Zawartość książki

Zanim to jednak nastąpi wspomnę tylko, że lekki niesmak pozostawiła po sobie poprzednia przeczytana przeze mnie pozycja pochodząca od blogera. Nie będę się o niej rozpisywał, okazała się być o wiele słabszą od moich oczekiwań.
Podszedłem więc do “Finansowego ninji” ostrożnie.

W telegraficznym skrócie można byłoby powiedzieć, że książka Michała to jego blog zamknięty w pigułce.
Tematyką tak samo jak w przypadku bloga są szeroko pojmowane finanse osobiste – od oszczędzania poprzez instrumenty bankowe, aż po inwestowanie.
Często też, aby zgłębić wiedzę dotyczącą danego tematu, czytelnik odsyłany jest do samego bloga. Ba… bywa, że w książce występują nawet treści zupełnie nie zmienione.
Nasuwa się więc naturalne pytanie – “czy warto kupić książkę skoro cała jej zawartość dostępna jest na jego blogu całkowicie za darmo?” Odpowiedź na to pytanie nie jest taka oczywista. Do tego pytania wrócę w dalszej części recenzji.

Najpierw co nieco o zawartości książki.
Książka podzielona została tematyką na 10 rozdziałów , w których Michał pisze o…
No właśnie. Treści w tej książce jest naprawdę dużo. Pozwolę więc sobie w wielkim skrócie przedstawić poruszane zagadnienia:

  • stosunek do pieniędzy, cel ich gromadzenia, plany finansowe,
  • budżet domowy,
  • oszczędzanie,
  • kredyt hipoteczny,
  • praca i podwyżki,
  • optymalizacja podatkowa,
  • kredyt hipoteczny,
  • jak się nie dać bankom i towarzystwom ubezpieczeniowym,
  • inwestycje,
  • narzędzia pomagające w obliczeniach i analizach dotyczących części powyższych zagadnień.

Przyznać trzeba, że spektrum jest dosyć szerokie i chyba każdy jest w stanie wyciągnąć z tego coś dla siebie. Opiszę tu pokrótce te części, które najbardziej przykuły moją uwagę.

Krótkie streszczenie

Pierwszą spośród nich jest rozdział poświęcony budżetowi domowemu. Było to przedstawienie całkowicie mi obcego pojęcia. Po prostu nigdy nie pomyślałem sobie “a może by tak zacząć prowadzić budżet?”. Po prostu nikt z mojego otoczenia niczego takiego nie praktykował. A przecież każde państwo prowadzi taki – mniej lub bardziej udany – budżet. Myślę, że jak zapalnik zadziałało na mnie zestawienie ze sobą napojów, jedzenia na mieście i słodyczy, kiedy to energetyki i Pasibus należą do jednych z moich licznych słabości. Trochę z ciekawości (i obawy) ile pieniędzy w ten sposób przecieka mi między palcami, zacząłem spisywać swoje wydatki w Monefy (w książce autor poleca YNAB).

Efektem ubocznym, który zauważyłem u siebie przez wyrobienie nawyku spisywania wydatków, jest to, że rzadziej się teraz stołuję na mieście. I nie chodzi tu o to, że zauważyłem ile to mnie kosztowało. Po prostu czuję, że wpisując burgera czy pizzę w aplikacji przegrywam i wzbudzi to we mnie poczucie winy (niestety na froncie z energetykami przegrywam wciąż z kretesem).

Jeśli chodzi o temat kredytu hipotecznego, to przyznać muszę, że moja przychylna ocena jest mocno subiektywna. Raz, że wszystkie jego wymienione wady były mi znane – co mnie bardzo uradowało. Dwa, że autor przywołuje w książce sytuację niemalże z mojego życia. Rodzice (konkretnie to moja mama) od jakiegoś czasu nawija mi makaron na uszy w sprawie własnego mieszkania. “Wszyscy wokół mają mieszkania”, “To najlepsza inwestycja”, “Mieszkania zawsze będą iść w górę”. Mimo, że zdawałem sobie sprawę, że nie jest to prawdą nawet przed przeczytaniem książki, to fajnie gdy z twoimi przekonaniami ktoś się zgadza. Co więcej, posiłkując się wiedzą także z pozostałych rozdziałów, łatwiej jest podeprzeć się merytorycznymi argumentami.

Kolejnym fragmentem, który dał mi trochę do myślenia były zagrożenia finansowe. Zacząłem się przez to poważnie zastanawiać nad dywersyfikacją swoich oszczędności. Choć wizja utraty wszelkich (lub większości) posiadanych oszczędności wydaje się być dosyć radykalna, to “Finansowy ninja” uświadomił mi, że nie jest ona niemożliwą.

Żeby nie było, że bezkrytycznie podchodzę do dzieła to wspomnę jeszcze o dziale poświęconym inwestycjom. Ten rozdział niestety mnie… No i tutaj brak mi słowa. “Zawiódł” jest zdecydowanie zbyt mocnym słowem. Raczej rozminął się z moimi oczekiwaniami. Można znaleźć w tym rozdziale żelazne zasady według których powinien działać inwestor oraz czego powinien się wystrzegać. Czegoś mi jednak zabrakło. Niestety trudno mi jednoznacznie określić czego. Zanim jednak czytelniku oskarżysz mnie o nierzeczową recenzję to posłużę się przykładem przytoczonego wcześniej budżetu domowego. Gdyby Michał go nie opisał, a jedynie przedstawił jednym zdaniem “należy zdawać sobie sprawę ile się wydaje” to też by mi czegoś brakowało. I znów – nie wiedziałbym czego.

Z drugiej strony pewnie rozpatrywanie przeróżnych form inwestowania zdecydowanie wychodzi poza zakres książki. Nie jest to wszak książka dla inwestorów, a jedynie wprowadzenie do świata finansów.

Poprzestanę na tym jeśli chodzi o opis poszczególnych rozdziałów. Treść już i tak przekroczyła masę krytyczną i pewnie tylko najwytrwalsi dotarli do tego momentu.

Podsumowując

Wrócę więc do pytania postawionego wcześniej: “Czy warto kupić książkę biorąc pod uwagę, że większość treści udostępnionych jest za darmo w internecie przez samego autora?”

Odpowiedź jest oczywista.

To zależy.

W czym więc lepsza od bloga jest książka? A w czym gorsza?
No i co to za recenzja bez zestawienia plusów i minusów?

W czym jest lepsza:

  • Jest dostępna offline – ten powód może wydawać Ci się śmiesznym, ale niektórzy chcieliby w miarę możliwości ograniczyć dawkowanie komputera czy telefonu. Dostępność książki w wersji drukowanej i na Kindla pomaga nam w również w odcięciu się od pożeraczy czasu dostępnych na elektronicznych platformach i możemy się skupić na lekturze. No i pozwala to dzielić się wartościowymi treściami z osobami, które stoją na bakier z internetem – może warto komuś takiemu tę książkę sprezentować?
  • Jest skondensowana – wszystko jest dostępne w jednym miejscu – nie musisz szukać interesujących cię treści na blogu i skakać pomiędzy wpisami.
  • Wspierasz twórczość Michała Szafrańskiego – w dniu dzisiejszym na stronie bloga w spisie treści widnieje 400 pozycji – kupując książkę płacisz Michałowi około 21,25 groszy (17,48 nie wliczając przesyłki) za każdy z jego wpisów/podcastów.
  • Wspierasz akcję “Pajacyk” – kupując jedną książkę, fundujesz obiad niedożywionemu dziecku.
  • Wspierasz też mnie 😛 (na końcu wpisu opisuję w jaki sposób).

W czym jest gorsza:

  • Kosztuje – sprawa dosyć oczywista. 69,90 zł + przesyłka daje kwotę ok 85 złotych. Da się to jednak obejść – książki można wszak wypożyczyć z biblioteki.
  • Jest czarno-biała – choć zdecydowanie pochwalam wybór (brak wypełniaczy w postaci niczego nie wnoszących zdjęć lub grafik), to przyznać muszę, że kolorowa tabela wieku emerytalnego swoim czerwonym kolorem dobitniej mówi “coś jest nie tak” niźli ciemniejszy kolor w przypadku druku czarnego.
  • Jest spora – do kieszeni nie wejdzie.
  • Jest ograniczona – wielu tematów dostępnych na blogu nie porusza, w związku z czym i tak chcąc być finansowym ninja musisz do bloga wracać (co kontrastuje z dwoma pierwszymi plusami powyżej)

No i jak zawsze w takich przypadkach nie odpowiem oczywistym “warto/nie warto”.

Decyzja – jak zawsze zresztą – należy do czytelnika.

 

 

Na sam koniec chwila zastanowienia nad naszym przestarzałym systemem edukacji. Trudno się nie zgodzić z autorem, że brak edukacji finansowej w szkole boli.
Brak jest przedmiotu, który mówiłby jak efektywnie korzystać z lokat, czym jest optymalizacja podatkowa, czy nawet z jakimi konsekwencjami należy się liczyć biorąc kredyt hipoteczny. Nikt nie uczy nas też czego powinniśmy się wystrzegać, a do kogo mieć ograniczone zaufanie. A szkoda. Gdyby uczono nas tych rzeczy w szkołach to pewnie wielu dzisiejszych “frankowiczów” by nimi nie zostało, a w kieszeniach Polaków znalazłoby się pewnie więcej pieniędzy.
Do przedmiotu “Podstawy Finansów” ekipa odpowiadająca za dobór podręczników zdecydowanie powinna wziąć pod uwagę “Finansowego ninja” Michała Szafrańskiego.


Już kończę, obiecuję

To byłoby na tyle, jeśli chodzi o książkę “Finansowy ninja”, ale została do powiedzenia jeszcze jedna kwestia.

Napisałem we wpisie, że kupując książkę, wspierasz również mnie. Chodzi o to, że klikając którykolwiek link (np. tu) lub obrazek w tym wpisie, otrzymuję część zysku Michała. Ty nic nie tracisz – ja zyskuję.
Jaki w tym sens dla Michała skoro zarobi mniej?

Michał siedzi w biznesie internetowym już od dłuższego czasu, dobrze wie co robi. Dzięki temu, że ja odeślę Cię do jego strony ma reklamę, a część zysku z książki wypłaca oczywiście dopiero po zakupie. Tak więc ma w perspektywie dwie opcje – brak zarobku, albo zarobek potrącony o moją prowizję. Kalkulacja jest prosta 🙂

Teraz możesz pomyśleć “On dostaje za to pieniądze – to nie będzie przecież źle pisał o książce”. Hmm… To prawda, mógłbym tak zrobić, ale:

  1. Zależy mi na tym, aby być wobec Ciebie uczciwym. Przecież nie będziesz czytać postów oszusta.
  2. Ten wpis istniał też na starej wersji bloga, gdzie nie było żadnego odnośnika afiliacyjnego (takiego co pozwala mi zarabiać)
  3. Książka, o której pisałem na wstępie również ma swoją kampanię, na której mógłbym zarobić, ale nie robię tego, bo czemuż miałbym zachęcać Cię do kupna czegoś, czego i ja drugi raz bym nie kupił.

Jeżeli nadal wyczuwasz tu jakiś podstęp – daj znać. Spróbuję rozwiać Twoje wątpliwości. 🙂
Teraz jednak, pora już kończyć ten przydługi wstęp życząc wam “przenoszenia swoich celów finansowych na wyższy poziom”, jak to mawia autor recenzowanej dziś książki.

Trzymajcie się!

2 Comments

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Ta strona używa plików cookies. Nie, żeby ta informacja coś zmieniała, ale...
Taki mamy klimat i muszę o tym informować.
Przeczytaj więcej, albo tak jak wszędzie indziej kliknij "OK".
Więcej na temat cookies

Realizując bzdurne postanowienia Ustawy z dnia 18 lipca 2002r. o świadczeniu usług drogą elektroniczną (Dz.U. 2002r. Nr 144 poz. 1204 z zm.) wprowadzam niniejszy Regulamin określający w szczególności politykę prywatności, warunki zawierania i rozwiązywania umów o świadczenie usług droga elektroniczną, warunki przesyłania informacji handlowej oraz tryb postępowania reklamacyjnego. Używam informacji zapisanych za pomocą plików cookies w celu zapewnienia maksymalnej wygody w korzystaniu portalu. Mogą też korzystać z nich współpracujące z nami firmy badawcze oraz reklamowe. Jeżeli wyrażasz zgodę na zapisywanie informacji zawartej w cookies kliknij "OK". Jeśli nie wyrażasz zgody, ustawienia dotyczące plików cookies możesz zmienić w swojej przeglądarce.

Close